piątek, 29 grudnia 2017

Dawcy i biorcy w kościele.

Nieporozumienie.

Bardzo często słyszy się w kościele wezwanie do tego aby dawać i niekoniecznie chodzi tu o słynną "tacę", a raczej o zasadę z 1 listu do Koryntian: "A w każdym różnie przejawia się Duch ku wspólnemu pożytkowi". Standardowo cytowane przy tym wersety to: "ochotnego dawcę Bóg miłuje" oraz "bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać niż brać". Niestety, równocześnie często padają słowa krytyki (czasami ocierające się wręcz o pogardę) wobec ludzi określanych jako "biorcy". Czy słusznie? Czy nie zachodzi tu jakieś nieporozumienie?

" W tym wszystkim pokazałem wam, że tak pracując, należy wspierać słabych i pamiętać na słowa Pana Jezusa, który sam powiedział: Bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać aniżeli brać." (Dzieje 20:35)

Jak prostaczek rozumie te słowa? Myślę, że w kościele zarówno branie, jak i dawanie jest rzeczą błogosławioną, czyli przynoszącą szczęście (bo "błogosławiony" znaczy "szczęśliwy"). Paweł zauważa jednak, że dawanie przynosi więcej tego szczęścia niż branie. To jest zrozumiałe. Ale skoro w kościele branie także jest błogosławieństwem  (a sam tego doświadczyłem i to nie raz), to czy człowiek w potrzebie powinien czuć się jakby był "gorszego sortu"? Pewien polityk używając tego zwrotu wywołał burzę. W kościele nikt raczej nie odważy się wypowiedzieć taki słów. Ale słowa nie zawsze są konieczne. Wystarczy jakaś sugestia, znak, choć i to za wiele - często po prostu wystarczy obojętność. Obojętność to taki cichy zabójca, bardzo sprytny zabójca. Najpierw oddziela chorą "zwierzynę" od stada, a ta, osamotniona, słabnie coraz bardziej i w końcu pada pod słabym nawet ciosem. Wystarczy, aby człowiek ze swoimi problemami zamknął się w sobie i ani myślał o zawracaniu głowy innym. Odważę się stwierdzić, że ten zabójca zabił więcej wiary w ludziach niż najczęściej o to obwiniany szatan.

Sprawy materialne to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.

Myślę, że tylko mały odsetek problemów dotyczy potrzeb materialnych i ośmielę się postawić tezę - nie są to problemy najgorsze. Ludzi trapią różnorakie ciężary i każdy niesie inne brzemię. Samotność, niepełnosprawność, choroba, problemy z dziećmi, problemy małżeńskie, problemy w pracy, problemy w prowadzonym biznesie, wreszcie problemy natury duchowej - można je długo wymieniać. Czy zatem zakres Pawłowych (a raczej Jezusowych - bo Jego Paweł cytuje) słów można rozszerzyć poza sferę materialną? Myślę, że tak. W innych miejscach Paweł zaleca: "A my, którzy jesteśmy mocni, winniśmy wziąć na siebie ułomności słabych" (Rzym.15:1), "Wzywamy was też, bracia, napominajcie niesfornych, pocieszajcie bojaźliwych, podtrzymujcie słabych, bądźcie wielkoduszni wobec wszystkich" (I Tes. 15:4). Niesforni, bojaźliwi, słabi - byli, są i będą w kościele zawsze, tak samo jak "życiowo niezaradni" i "umysłowo ociężali".

Troszkę utopii.

Ideałem byłoby, gdyby tacy ludzie nawracając się i rodząc się do nowego życia tracili swoje przywary. Umysłowo ociężali - stają się bystrzakami, życiowo niezaradni - nagle sami potrafią rozwiązać swoje problemy, bezdomni - budują sobie domy, bezrobotni - zakładają własne firmy, a chorzy i niepełnosprawni - są uzdrawiani. I mamy wzorcowy kościół klasy średniej. Ale to utopia. Prawda wygląda tak, że niezaradni życiowo, umysłowo ociężali, niepełnosprawni itp. nawracają się i.... często nie widać zmian. Co gorsza, mijają lata, długie lata i nic się nie zmienia. Co robić więc z ludźmi, którzy, wydaje się, nigdy nie przestaną być "biorcami"?

Oddaj brzemię Jezusowi - ale jak?

"Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a Ja wam dam ukojenie" (Mat.11:28). Ech, gdyby to zdanie mogło rozwiązać wszystkie takie problemy. Tak niewiele trzeba, "przyjdź do Jezusa i oddaj mu swoje troski" - mówimy człowiekowi i wydaje nam się, że to już wszystko. Przyjdź do Jezusa - ale gdzie On jest, gdzie go mogę spotkać!? W modlitwie - owszem, ale czy tylko? Któż z nas nie wie, że kościół to ciało, którego głową jest Chrystus. Czyż kościół nie jest (albo czy nie powinien być) Jego obrazem, ambasadorem, świadectwem - tu, na ziemi? Czy ludzie nie powinni widzieć Chrystusa właśnie w kościele? Kiedy Jezus mówi "przyjdźcie do mnie", to czy nie mówi też: "stańcie się częścią żywego kościoła". Czy owo "ukojenie" ma trwać tylko chwilę w czasie modlitewnych uniesień? Czy też może być ono realne, "z krwi i kości", namacalne, widoczne, słyszalne - właśnie przez Jego kościół. Czyż właśnie tu obciążony, utrudzony i znękany człowiek nie powinien otrzymać ukojenia, wsparcia, posilenia, pokrzepienia, dobrej rady?
"Przeto przyobleczcie się jako wybrani Boży, święci i umiłowani, w serdeczne współczucie, w dobroć, pokorę, łagodność i cierpliwość, znosząc jedni drugich" (Kolosan 3:12) - nie wiem, czy właśnie w tego typu relacjach te słowa "znosząc jedni drugich" nie brzmią najbardziej doniośle. Właśnie wtedy, gdy mamy do czynienie z tymi, których całe życie trzeba trzymać jak dziecko za rękę, którzy wiecznie mają problemy, którzy nie potrafią poradzić sobie ze swoimi ułomnościami, zawsze czegoś potrzebują i często nie potrafią przestawić się z mleka na stały pokarm.

"Dawcom" jest trudniej.

"Tyle daję z siebie, a ten K....ski to tylko chce brać!". Tak, często brakuje cierpliwości, czasami pojawia się wręcz złość gdy mija czas, a niektórzy nadal "nie równają do szeregu". Ale obawiam się, że nie pozostaje nic więcej, jak wziąć sobie do serca słowa: "jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie zakon Chrystusowy" (Gal. 6:2). "Nie zatracaj przez swój pokarm tego, za którego Chrystus umarł" (Rzym.14:15) - pisał Paweł w innym troszkę kontekście. Dodam więc - nie odtrącaj tego, za którego Chrystus umarł tylko dlatego, że nie spełnia twoich standardów.

I na koniec jeszcze jedno - tak naprawdę wszyscy jesteśmy biorcami.

Słowa pewnej pieśni mówią: "Nie mam nic, co bym mógł Tobie dać, nie mam sił, by przed Tobą Panie stać, puste ręce przynoszę przed Twój w niebie tron". Jest taka dziedzina życia, w której jako ludzie nie różnimy się od siebie ani troszkę, gdzie nie mamy nic do zaoferowania, a nawet gdybyśmy spróbowali, to będzie to bluźnierstwo. Możemy tylko brać, pełnymi garściami, "miarą przepełnioną", "łaskę za łaską". I to jest najważniejsze - reszta to tylko "drugi plan".

czwartek, 28 grudnia 2017

Prostaczek to nie prostak

Dlaczego Prostaczek?

Za namową kilku osób rozpoczynam ten eksperyment. Eksperyment, bo w czasach niezwykłego bogactwa literatury, potężnych zasobów internetu, masy książek i artykułów autorstwa niewątpliwych teologicznych autorytetów - co wobec tego bogactwa może zaoferować "teologiczny niewykształciuch" poza prostym, dziecinnym, pozbawionym teologicznego bagażu odbiorem tego, co znajduje w Słowie? Jeśli więc choćby jedna osoba, zmęczona natłokiem interpretacji, komentarzy, teorii itp. - zostanie zachęcona, aby odkrywać cudowne zasoby Jego Słowa - twarzą w twarz - w cztery oczy z tymże Słowem, to będę niezmiernie szczęśliwy. Nie ma piękniejszego sposobu odkrywania Bożych prawd, jak właśnie ten. Nie zawsze potrzebujesz traktatów teologicznych czy też człowieka (pośrednika), który musi ci powiedzieć, co ma tobie do powiedzenia owe Słowo. Możesz sam(a) w nim się zanurzyć i odkrywać jego niezgłębione pokłady mądrości. Dla jasności - absolutnie nie neguję potrzeby słuchania kazań, czytania komentarzy itp. Natomiast uważam za bardzo złe, jeśli te rzeczy stają się substytutem - środkiem zastępczym i sprawiają, że zaniedbuje się osobiste czytanie Słowa i samodzielne wyciąganie nauki.

Prostaczek to nie prostak.

"W tym czasie odezwał się Jezus i rzekł: Wysławiam cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom". ( Ewangelia Mateusza 11:25).

Myślę, że w znaczeniu słowa "prostaczek" niekoniecznie chodzi o wykształcenie. Przysłowiowe "cztery klasy podstawówki", jak też tytuł "prof." przed nazwiskiem nie przeszkadzają w byciu biblijnym prostaczkiem. Tak samo nie chronią przed ryzykiem zostania prostakiem. W czasach Jezusa za "mądrych i roztropnych" uważali się uczeni w piśmie i faryzeusze, a na drugim biegunie był motłoch (czyli prostaczkowie pogardzani przez tych pierwszych). Pierwsi ciągle wystawiali Jezusa na próbę, żądali wyjaśnień, znaków, dowodów, a drudzy w prosty, dziecinny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) sposób przyjmowali Jego słowa. I tu chyba przebiega linia podziału, którego dokonał Jezus. Myślę, że chodzi o postawę serca, a nie o inteligencję, mądrość, wykształcenie. Tytułowy prostaczek  z Psalmu 19-go(niezależnie od posiadanego wykształcenia) nabywa mądrości (nie jest to "mądrość tego świata", ale "mądrość zstępująca z góry") przyjmując świadectwo Boga zawarte w Jego Słowie. Jeśli więc nie wykształcenie, inteligencja, to co jest kluczem? Myślę, że najwłaściwszym słowem będzie tu "pokora". Pokora, czyli (cytuję za ks. Włodzimierzem Lewandowskim) "głębokie przekonanie, że wszystko, co widzę i słyszę, jest darem. Naprawdę potrzebne jest oczyszczenie serca z wszelkiej nieprawości (czytaj: pychy) tak, by było zdolne słuchać nie krytykując, mówić nie burząc, wydawać sądy nikogo nie skazując. Po tym, nie po braku wykształcenia, można poznać prostaczka".

I pamiętajmy, że to na "prostaczkach" Chrystus zbudował swój Kościół.






Chcieć znaczy móc.

 Chcieć znaczy móc. "... czyńcie użytek ze swego zbawienia, w poczuciu czci i odpowiedzialności wobec Pana. Bóg to bowiem jest sprawcą ...